sobota, 14 lutego 2009

życie

O świcie dzwoni budzik. Leży odpowiednio daleko, żeby było trzeba wstać.
Dźwięk ma odpowiednio niedowytrzymania, żeby było trzeba wstać.

Więc wstaje i idzie do łazienki, w której z zamkniętymi powiekami bierze prysznic, myje włosy, smaruje się balsamem, wklepuje krem nawilżający w twarz, a w międzyczasie otwiera oczy i wkłada w nie soczewki. Teraz jeszcze tylko makijaż (kto to wymyślił?! czemu faceci myją zęby i już są gotowi?!) i suszenie włosów. Na koniec okrągła szczotka (żeby włosy nad karkiem nie odstawały) i kilkuminutowy maraton z prostownicą (żeby włosy przy twarzy się nie falowały). Złoty błyszczyk, grube rajstopy (bo zimno i mokro), rurki (bo ostatnio się okazało, że jak nosi płaszcz, to nie jest w nich wcale tak nieproporcjonalnie i źle), wysokie buty (jak zwykle zwracające uwagę - odbiegające od ogólnych standardów elegancji i szyku), wielka torba (szkoda, że to nie wakacje, bo i wielkie sunglassy by się przydały, nie widać opuchniętych od niewyspania powiek), smutna mina (bo zimno i mokro i zimno i smutno i mokro), słuchawki w uszy (żeby nie myśleć o zimnie, ani o niewyspaniu, dawka energetycznej muzyki, przy której kiedyś ośmielała się tylko biegać w samotności) i klucze w dłoń. Jeszcze tylko pogłaskać kota, sprawdzić, czy ma odpowiednią ilość jedzenia i picia i czysto w kuwecie i już - klucze w zamek, myk, myk, i po schodach, na deszcz.

Wiosną jest tam pięknie. Po wyjściu na ulicę czuć to budzące się do życia ciepło, nieskażone jednak nadmierną czystością - jak to w centrum miasta. Wokół mnóstwo matek odprowadzających dzieci do pobliskiego przedszkola, a na wprost - ulica zakończona niczym koroną postradzieckim ewenementem, granitowym pałacem, któremu zdarza się srebrzyć w porannym słońcu.

Jednak teraz jest brudno i szaro i dżdżyście, wszędzie ludzie z parasolami, a ona w kapturze, żeby dłonie nie marzły (nie przymarzły do rączki parasola, bo 0 stopni to już prawie mróz, no przecież), i w samochodach, chlapią tym błockiem wokół, na czarne rurki i brązowe buty z zamszu też chlapią, przejeżdżają po pasach nie dając porannym pieszym przejść, bo spieszący się do pracy bez samochodów to nie spieszący się lub z pewnością nie do poważnej pracy, co na jedno wychodzi.

Metro. W metrze tłum. Ludzie pchają się jak świnie, odpychając każdego, kto jest niższy, słabszy lub spełnia inne kryteria umożliwiające odepchnięcie. Jednak w końcu udaje się wepchnąć i można stanąć przy drzwiach - drzwi zapewniają przynajmniej fragment bez nacisku łokci na żebra. Ale to nie zmienia faktu, że wszyscy stoją blisko, chuchają sobie w twarz (czasami nawet w kark, między włosy, dziwnie ciepłym i gęstym powietrzem), wycierają nosy rękawem i pociągają nosem.
Na szczęście to tylko 4 stacje.

Wysiada dość ostrożnie, żeby podążać z prądem, ale jednocześnie nie uczestniczyć w wyścigu, który i tak niczego nie zmienia, a schody są tak śliskie.

Przystanek tramwajowy. Tu bywa gorzej, niż na stacji metra - ludzie widząc poranny tramwaj upuszczają na chodnik bezpłatne wydanie dziennika i biegną, torując sobie drogę na oślep, spychając ludzi pod nadjeżdżający tramwaj - nie myśląc o tym, że jeśli już kogoś przejedzie, to nie pojedzie dalej (a gdyby tak rozjechał kogoś w pół i wnętrzności opryskałyby płaszcze spychających? czy to byłoby dla nich jakąkolwiek nauczką? nie, zapewne nie dla wielkomiejskich spychaczy...)

W końcu praca. Piękny, wielki, nowoczesny biurowiec, wzbudzający setki ochów i achów, choć tak ciężko dojechać do niego w korkach, wręcz niemożliwością staje się poranna wycieczka samochodowa.
Jeszcze tylko pik-pik kartą, która śledzi jej każdy ruch podczas dnia (Wielki Brat patrzy i wie, o której wchodzi i wychodzi z biura, o której włącza komputer i telefonuje, jakie dokumenty edytuje i co czyta w oknie przeglądarki internetowej, no przecież).

Rano najważniejsza jest kawa. Niedajboże żeby popsuł się ekspres lub zabrakło darunatury, bo wtedy nie wiadomo co zrobić. Jak zaparzyć kawę bez ekspresu? Albo jak się jej napić bez spienionego mleka? Czy to w ogóle wypada? A jak inaczej nalać wodę do czajnika, niż korzystając z darunaturowej? Się nie da, więc rano się kończyć ani psuć nie wolno, bo inaczej cały dzień zmarnowany i już do 17tej praca się udać nie może, nie może.

W ciągu dnia hasła, pisanie maili (do kolegów z biura, bo podtrzymywanie relacji interpersonalnych w czasach internetu to przeżytek. Chodzenie też nie jest warte niczego, skoro jest telefon), procedury, hasła, księgowanie, obchodzenie procedur, zatwierdzanie, wklepywanie, kwitowanie, więcej maili, klikanie i kawa.

O 17tej można wyjść. No, czasami o 19tej, albo innej godzinie, ale to akurat działa na jej korzyść - wówczas unika się gniecenia łokciami albo w tramwaju albo w metrze, o 17tej bowiem wycieczka poranna powtarza się co do taktu, z przebiegiem w odwrotnym kierunku.

Później wystarczy dojechać do domu, zrobić zakupy, posprzątać, ugotować, zjeść, popracować (ale tylko 6-8 godzin, w końcu praca przy zleceniach dodatkowych to czysta przyjemność, więc realizacja idzie znacznie szybciej), poczytać (bo w weekend znowu studia), podliczyć wydatki na najbliższy miesiąc (bo mieszkanie wynajmowane i może trzeba zaplanować czas na zrobienie prawa jazdy), pouczyć się (bo w weekend znowu studia), przejrzeć listę osób dostępnych na komunikatorach (bo nie ma czasu pojechać do mamy kolejny miesiąc, więc może sobie przez internet porozmawiają, choć nie dłużej niż 10 minut, bo nie ma czasu) i reszta czasu jest wolna, do dowolnego spożytkowania.

Więc robi sobie kąpiel, z zamkniętymi jak rano powiekami, i budzi się po godzinie w wannie pełnej zimnej wody i piany przylepionej miejscami do zimnej skóry, choć pachnącej. W mieszkaniu powyżej życie studenckie dopiero się budzi - muzyka, stukanie butelek.
I nie wie, czy zostać w tej wannie do rana, czy wrócić do łóżka, z którego i tak zaraz trzeba będzie wstać.

A kolejny dzień jest taki sam. O świcie dzwoni budzik. Leży odpowiednio daleko, żeby było trzeba wstać.
Dźwięk ma odpowiednio niedowytrzymania, żeby było trzeba wstać.