piątek, 30 stycznia 2009

Paranoje (we dwoje)

Czy wszystkie matki mają paranoję na punkcie swoich dzieci? Czy kocura można traktować jak swoje dziecko?* Czy można mieć fioła na punkcie zwierzaka?
Właściwie – nieważne, co można i czy można, ale to, co się zdarza w rzeczywistości.

Moja kicia waży niecały kilogram, mniej niż torebka cukru. Wielkością przypomina raczej torebkę cukru pudru, półkilogramową. Szczyci się klasyczną dachowcową urodą – pręgami, brązami, beżami, złocitymi refleksami i, równie klasycznymi, zielonymi ślepiami. Jest wyjątkowo drobna i zwinna. Jak każdy kot miewa dni, gdy cały czas śpi, a później noce, gdy cały czas harcuje – typowy, miejski kot wychowany w mieszkaniu i bojący się zbyt dużych przestrzeni.
Nawet w zachwytach odwiedzających mnie znajomych – “jaka śliczna”, “jaka maleńka”, “jaki kiciuś” – nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie odpowiedź na stałe pytanie: “w jakim wieku jest ten kociak”.
Tysia ma prawie 15 lat i sądzę, że jej dni mogą być już policzone.

Zaczęło się niewinnie – umarła miłość mojego życia, wielki, biało-rudy pers. Rudolf był powiernikiem moich sekretów, wygadywałam się do niego (zamiast do ścian, kwiatków, czy innych standardów), płakałam w niego, uśmiechałam i chodziłam na spacery. Gdy jego zabrakło – na początku nie zwracałam zbyt wielkiej uwagi na jego żonę, która wcześniej “służyła” mi tylko do uszczęśliwienia mojego Rudka.

Po jakimś czasie okazało się jednak, że Tysia mnie kocha – a zagubiona po śmierci męża, którego znała od urodzenia, po wylądowaniu w przestrzeni pozbawionej jedynego stałego punktu w jej życiu – wyrażała mi tę miłość nader wylewnie.

A gdy tylko ona zaczęła mnie kochać, ja zaczęłam się o nią bać.

Musiałam znaleźć 4 dobrych weterynarzy i chodzić do nich na zmianę, bo każdy z nich mówił, że przychodzenie co 2 tygodnie, to “niech się pani nie wygłupia!”.

W końcu na jakiś czas się uspokoiłam i dałam żyć – i sobie, i kotce.

Jednak teraz zaczęło się od nowa – co noc to samo.
Budzę się o piątej i czuję dreszcz trwogi, wielką gulę w gardle, która nie pozwala mi oddychać. Klatkę piersiową miażdzy mi strach. Nogi, ręce i skóra na głowie drętwieją. Zaciskam powieki i staram się nie myśleć – czy ona żyje? Czy ona jeszcze żyje? Przecież ma takie małe serduszko, a ostatnio nie ma siły trzymać prosto głowy po zaśnięciu, co ja zrobię, gdy nie żyje?! Ostatkiem sił obracam się z pleców na inną stronę ciała i cicho kiciam. Nic, nic nie słychać. W ciemności nie widzę, czy oddycha. A jeśli nie?! Wstaję i na ugiętych nogach podchodzę do jej fotela. “Kici! Tysia, Tysia!” – nic… Dotykam palcem, ale ona się nie rusza i jest zimna! Podnoszę na ręce i… i słyszę zdziwione “miaaaau?”.

I tak codziennie. Codziennie i co noc.


*Celem tego pytania nie jest urażenie żadnej matki. Ani żadnej kociary ;)

czwartek, 29 stycznia 2009

Autor przeklęty czy wykochany?

Czytam ostatnią już (cóż z tego, że ich kolejność pozamieniałam?) książkę pana K. i czuję niechęć do głównego bohatera. Tak, nawet mnie śmieszy. Tak – co gorsza – odnajduję w nim niekiedy kawałki swoich własnych przeżyć, uczuć, czy myśli, zapewne to mnie irytuje jeszcze bardziej. Tak, nawet wciąga mnie na tyle, że idę z książką i do wanny i do łóżka i do metra. To jednak nie jest w stanie umniejszyć mojej antypatii do niesympatycznego, zadufanego socjopaty o przerośniętym ego. Czytając słowa padające z ust bohatera (a tym bardziej myśli powstające w głowie) utożsamiam go nawet z obiektem moich ostatnich klęsk na pewnym polu – i myślę: tak, tak, on też w taki właśnie sposób zapewne myśli, stąd moje późniejsze problemy, wszystko jako wynik egoizmu i naburmuszenia w złym momencie.
Ale czy ta moja nienawiść do głównego bohatera nie przenosi się może na samego autora? No bo ile razy, nie mogąc wytrzymać ze złości (spowodowanej tym, że papierowy koleżka idzie i wciska komuś bez powodu – a przecież wielu z nas zdarzają się takie sytuacje i nie należą one do miłych) przymykałam książkę – a tam na tylnej okładce fotka. Czy gdybym później spotkała go w jakiejś księgarni – moim pierwszym uczuciem byłaby antypatia? Co śmieszniejsze, postać z tej książki przytłumiła wszystkie inne z poprzednich, stąd moje silne przypuszczenie, że może ta jest prawdziwsza, że może K. ujawnia w niej siebie.

Podobne pytania mogłyby się wydawać dziwne, zapewne niewiele osób snuje takie dywagacje podczas czytania książek – ale poza głównym nurtem świadomości wszyscy dokonujemy podobnych wyborów. Ile razy bowiem słychać: „Kocham tego autora, jest najwspanialszy“, „chcę żeby został moim mężem!“, a przecież te literki to nie wszystko.

Ostatnio napisałam na blogu, również niejakiego K.*, że jednego K. wielbię, a do drugiego K. nie jestem przekonana. Ale to przecież nie oznaczało, że gdybym ich spotkała, to zachowywałabym się względem nich odmiennie - więc pewnie należałoby uściślić – bo ja przecież ich słowa wielbię – lub niekoniecznie.

Te dość prozaiczne rozważania przestają być aż tak banalne, gdy dołoży się czynnik marketingowy – szeroko pojętą promocję. Ilu młodych mężczyzn chciałoby znaleźć się w łóżku z Dodą, ile kobiet chciałoby poślubić Toma Cruisa... itd.? I przecież zupełnie nie chodzi tu o to, jacy są, bo tego nie wie zapewne żaden fan.

Tak samo jest z książkami. Nie wiem, czy wielbię, czy nie-wielbię któregokolwiek z panów K. Niedbalstwo językowe stało się więc w moim przypadku, tym razem, niemal przekleństwem☺.

----

Powyższe słowa ułożyły mi się w głowie również ze względu na doświadczenia osobiste – nigdy nie przestało mnie dziwić to, że jako zupełnie przeciętna osoba, jednak mająca swego czasu coś do powiedzenia w internetowym obszarze pełnym młodzieży, do tej pory bywam niekiedy prawie wielbiona w miejscach publicznych. To miłe, chyba nikt nie zaprzeczy, jednak dla mnie - dużo bardziej zaskakujące.
Jak mało potrzeba w dzisiejszych czasach, aby dołączyć do kręgu celebrities?

---



* przełom lat 70-tych i 80-tych przyniósł ze sobą narodziny naprawdę świetnych, w moim mniemaniu, prozaików. Tak się składa, że część z nich ma nazwiska na K. ;)