czwartek, 29 stycznia 2009

Autor przeklęty czy wykochany?

Czytam ostatnią już (cóż z tego, że ich kolejność pozamieniałam?) książkę pana K. i czuję niechęć do głównego bohatera. Tak, nawet mnie śmieszy. Tak – co gorsza – odnajduję w nim niekiedy kawałki swoich własnych przeżyć, uczuć, czy myśli, zapewne to mnie irytuje jeszcze bardziej. Tak, nawet wciąga mnie na tyle, że idę z książką i do wanny i do łóżka i do metra. To jednak nie jest w stanie umniejszyć mojej antypatii do niesympatycznego, zadufanego socjopaty o przerośniętym ego. Czytając słowa padające z ust bohatera (a tym bardziej myśli powstające w głowie) utożsamiam go nawet z obiektem moich ostatnich klęsk na pewnym polu – i myślę: tak, tak, on też w taki właśnie sposób zapewne myśli, stąd moje późniejsze problemy, wszystko jako wynik egoizmu i naburmuszenia w złym momencie.
Ale czy ta moja nienawiść do głównego bohatera nie przenosi się może na samego autora? No bo ile razy, nie mogąc wytrzymać ze złości (spowodowanej tym, że papierowy koleżka idzie i wciska komuś bez powodu – a przecież wielu z nas zdarzają się takie sytuacje i nie należą one do miłych) przymykałam książkę – a tam na tylnej okładce fotka. Czy gdybym później spotkała go w jakiejś księgarni – moim pierwszym uczuciem byłaby antypatia? Co śmieszniejsze, postać z tej książki przytłumiła wszystkie inne z poprzednich, stąd moje silne przypuszczenie, że może ta jest prawdziwsza, że może K. ujawnia w niej siebie.

Podobne pytania mogłyby się wydawać dziwne, zapewne niewiele osób snuje takie dywagacje podczas czytania książek – ale poza głównym nurtem świadomości wszyscy dokonujemy podobnych wyborów. Ile razy bowiem słychać: „Kocham tego autora, jest najwspanialszy“, „chcę żeby został moim mężem!“, a przecież te literki to nie wszystko.

Ostatnio napisałam na blogu, również niejakiego K.*, że jednego K. wielbię, a do drugiego K. nie jestem przekonana. Ale to przecież nie oznaczało, że gdybym ich spotkała, to zachowywałabym się względem nich odmiennie - więc pewnie należałoby uściślić – bo ja przecież ich słowa wielbię – lub niekoniecznie.

Te dość prozaiczne rozważania przestają być aż tak banalne, gdy dołoży się czynnik marketingowy – szeroko pojętą promocję. Ilu młodych mężczyzn chciałoby znaleźć się w łóżku z Dodą, ile kobiet chciałoby poślubić Toma Cruisa... itd.? I przecież zupełnie nie chodzi tu o to, jacy są, bo tego nie wie zapewne żaden fan.

Tak samo jest z książkami. Nie wiem, czy wielbię, czy nie-wielbię któregokolwiek z panów K. Niedbalstwo językowe stało się więc w moim przypadku, tym razem, niemal przekleństwem☺.

----

Powyższe słowa ułożyły mi się w głowie również ze względu na doświadczenia osobiste – nigdy nie przestało mnie dziwić to, że jako zupełnie przeciętna osoba, jednak mająca swego czasu coś do powiedzenia w internetowym obszarze pełnym młodzieży, do tej pory bywam niekiedy prawie wielbiona w miejscach publicznych. To miłe, chyba nikt nie zaprzeczy, jednak dla mnie - dużo bardziej zaskakujące.
Jak mało potrzeba w dzisiejszych czasach, aby dołączyć do kręgu celebrities?

---



* przełom lat 70-tych i 80-tych przyniósł ze sobą narodziny naprawdę świetnych, w moim mniemaniu, prozaików. Tak się składa, że część z nich ma nazwiska na K. ;)

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Cenne przemyślenia.

Pozwalam sobie zacytować:

http://www.daniel-koziarski.bloog.pl/id,4178708,title,Autor-przeklety-i-wykochany,index.html

Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. :)

Odautorskie pozdrowienia.

*sweet dreadi* pisze...

Zezwalać na linkowanie - zezwalam. W końcu jesteś "jednym z Panów K." :-)