wtorek, 11 sierpnia 2009

Że jestem

Znalazłam, dzięki AnnaBananna, to chyba dobry czas na ponowne spojrzenie na słowa sprzed kilku lat.

.....

Otworzyłam oczy. Nie mogłam poruszyć dłońmi, co się z nimi stało, czemu ręce mam wygięte w nienaturalnej pozycji, umiejscowione gdzieś nad głową? Przeguby skórzanymi pasami miałam mocno przytwierdzone do łóżka, zdrętwiały mi ramiona. Leżę w nieznanym otoczeniu, powietrze jest świeże, pewnie ktoś zostawił otwarte okno, nade mną biały sufit. Za lewym policzkiem błyszczy jasna ściana, pewnie kiedyś była biała, chyba jestem w jakimś szpitalu, ale to nie jest ta sama sala, w której upodobniałam się do ryby, nie słyszę też deprymującego pufania. Zaciskam powieki. Nie, nic się nie zmieniło, jestem tu, chciałabym się uszczypnąć, ale moje ręce... Krzyczę. Naprawdę głośno i przenikliwie krzyczę.


http://zejestem.blogspot.com/

niedziela, 19 kwietnia 2009

stand-up comedy

... na początku bawi i skłania do uśmiechu, by za chwilę obrazić lub przekroczyć granicę prywatności.
Co byś zrobiła, gdyby ośmieszyła zawartość Twojej prywatności, podeszła nagle, wyrwała Twoją torebkę z Twoich rąk, a następnie, przed wszystkimi publicznie nie zważając na protest otworzyła ją i przejrzała?
A co byś zrobiła, gdyby usiadła obok Twojego faceta i zaczęła stopą odzianą w seksowną szpilkę wodzić po jego łydce, przesuwając się wyżej i wyżej?
A co, gdyby zaczęła palić, udawać odruch wymiotny, czy w końcu przy wszystkich - kazała Ci się zabić?

Miranda Piano śmieszy, bawi, wzrusza, ale też.. nie, nie zawstydza - raczej żenuje. Jednak nie najważniejsze jest to, czy spektakl był "miły", "mdły", czy w końcu "obrazoburczy.kurwiący.przegięty.przekraczający.wszelkie.granice. pozbawiony.gustu".

Chodzi tylko o to, że ona robi z nas idiotów.

Co wiemy o Mirandzie Piano? Wiemy, że wyjechała do UK w wieku 19 lat, że jest tam znaną artystką, wiemy.. wiemy mnóstwo, z gazet, z internetu, ze strony teatru. Wszystko trzyma się kupy. Idziemy więc na przedstawienie i oburzamy się jej zachowaniem, choć rzeczywiście jest prawdziwa. Ba! Jest tak prawdziwa, że wielu gości narzeka na amartoszczyznę i nieumiejętność profesjonalnego przedstawienia własnego życia.

A to wszystko o kant potłuc, bo nie ma żadnej Mirandy Piano. Wszystkie mądre gazety, które opisały jej historię z takim zaangażowaniem - dały się nabrać tak samo, jak dzisiejsi widzowie.

A jednak siedzi w głowie i myślimy o niej. O tym udawanym kopulowaniu, o paleniu papierosów na scenie, o zanegowaniu popkultury jako odłamu ponowoczesności.


Czy to znaczy, że dzisiaj już tylko fałsz, skrojony na miarę prawdy i dopracowany w najmniejszych szczegółach, aby jako prawda był odbierany, może nam dać do myślenia?

Czy tylko kłamstwo otwiera nam oczy na prawdę?


Lubię być zabijana; reżyseria: Marcin Wierzchowski; teatr Studio

niedziela, 22 marca 2009

Wszystkie diamenty świata

Wielkie miasto i wielkie nadzieje.


Jesteś dziewczyną z prowincji, która przybywa do szybkiej cywilizacji by odnieść spektakularny sukces i stać się marką samą w sobie. Poznajesz kobietę z branży, która może zapewnić ci udaną karierę, lub medialnie uśmiercić - ale z pewnością przejrzeć się w tobie, niczym w lustrze odbijającym wersję z przeszłości, która tak na prawdę nigdy nie zaistniała w rzeczywistości.
To tu możesz odczuć gorycz samotności i słodycz komuny zastępującej rodzinę.
Tu nieznajomy mężczyzna może kupić ci futro, jeśli uraczysz go magicznym słowem, a hałaśliwy sąsiad zostać największym przyjacielem, zastępującym dawno utraconego brata. W czerwonej sukience i w drogocennych klejnotach na chwilę zapomnisz o bieganiu po mieście w za luźnych dżinsach i futrzastej czapie na głowie, a w szpilkach poczujesz się kobietą z okładki.

Jesteś chłopakiem z dobrego domu, który pragnie podążać własną drogą, uciekając ambicjom rodziców, ale zamiast wziąć los we własne ręce - czekasz. Z pewnością stworzysz hit sezonu, gdy tylko dowiozą Twoje instrumenty, które chyba przecież zamówiłeś - ale nie możesz mieć pewności, bez pewności, że w ogóle chcesz, aby je dowieźli, w obawie, że twoje marzenia są niezbyt realne i może stworzenie przeboju nie będzie wykonalne. Lepiej przeczekać, i czekać tak w nieskończoność, niż narazić się na zderzenie z rzeczywistością odzierającą ze złudzeń.

Jesteś mężczyzną, którego blask sławy już minął, ale ciągle musisz próbować zmusić wnętrze, aby doścignęło dawny blask zewnętrza, z maską na twarzy, z plastikiem w pozach. I ty możesz poznać kogoś, komu pokażesz swój prawdziwy dom, ujawnisz na kanapie tajemnice i marzenia, a w końcu - powiesz "ale, ja nie jestem żaden homo, nie?!" i pocałujesz, choć usta będą należały do mężczyzny.

Jesteś kobietą, która się liczy, jest autorytetem i marką, ma władzę, sławę i blichtr - ale nie spokój duszy. Co noc w innej imprezowej okolicy, w uścisku pięknych ramion, raz męskich, a raz kobiecych, łamiąc wszelkie bariery i przekraczając nieprzekraczalne - bez pozwalania sobie na dłuższe chwile szczerości.

Wszyscy przełamujecie i pokonujecie to, co pozornie niepokonalne, chcąc spróbować wszystkiego, posmakować życia ze wszystkich stron, upoić się i dać ponieść falom podczas nurkowania.

Aż pewnego dnia przyjeżdża królewicz z bajki i za swoje brylanty w waszych uszach odbiera co swoje.

Nimi wszystkimi jesteście oglądając "HollyDay".


Czy każdy z nas czeka na swój wielki dzień, w którym krocząc ulicą noszącą nasze imię, będzie mógł obejrzeć jednocześnie jej początek i koniec, zaczerpnąć drogocenne kamienie z każdego mijanego sklepu? Czy także planujemy odbyć naszą podróż bez toreb, mieszcząc każdą pamiątkę, z każdego straganu przy naszej ulicy w sobie i obdarowując swoim wnętrzem każdą mijaną na ulicy osobę? Czy czekamy na to, aby w każdym przechodniu znalazła się cząstka nas, i aby w nas - cząstka każdego przechodnia?


"HollyDay" wg recenzji jest sztuką pop, kulturą masową, podczas której można obejrzeć nagość, usłyszeć żywy język młodzieży, zobaczyć aktorów, którzy na scenie palą, poczuć zapach marihuany, usłyszeć przeboje radiohead i joy division. Jest z założenia recenzentów czymś całkowicie odmiennym, niż kultura wysoka, dominująca w teatrach w nieco odleglejszych czasach.
Ale to tu czujemy rozterki, lęki, strach, radość, podniecenie, ulgę i dreszcz emocji dnia codziennego.

Tu jesteśmy nimi wszystkimi, od początku do końca, i chłoniemy wszystkie diamenty świata.

Wiesz?



HollyDay; reżyseria: Michał Siegoczyński; teatr Studio

niedziela, 15 marca 2009

Koszmar szaleństwa absurdu

O rzeczach poważnych błaho i z uśmiechem, z teatralnym prześmiechem wręcz, z wpleceniem lapsusów lingwistycznych, z ciepłem i zamaszystością godną wyższych sfer - Irena Jun (adaptacja, reżyseria i wykonanie) przemawia do widzów słowami młodego Gombrowicza. Lecz nie jest to zwykłe przemawianie, ale użyczenie wręcz własnego ciała, głosu, gestów i mimiki - już po chwili dla wszystkich staje się jasne, że ustami tej drobnej pani przemawia sam Twórca. Nikt* nie dziwi się rodzajowi męskiemu w jej ustach i cała sala daje się porwać tej szalonej opowieści, która szamocze się między komedią, dramatem, a thrillerem. Wszystko zostaje okraszone pieprzem i kwartetem smyczkowym, do smaku, co kto woli - jak na słynny postny piątkowy obiad u hrabiny Kotłubaj przystało.

*Na przejażdżkę po głowie młodego Gombrowicza wybrałam się w niedzielnym stroju, który Paweł określił jako "czyś ty się z bohemy warszawskiej urwała?". Jednak nie czułam się wcale dziwniej - w luźnych dżinsach, czarnych emu, dobrej gatunkowo pomarańczowej, luźnej bluzce, rzeczywiście mocno art - wśród pań z ustami ściągniętymi w ciuki, na obcasach, ni wśród panów w garniturach. Wychodzę z założenia, być może mocno nadętego, że lepiej się trawi intelektualnie w wygodzie. Pierwsze minuty teatru słowa - i siwiuteńkie panie tuż przed nami śmieją się jako pierwsze. Pan w garniturze i jego gustownie ubrana towarzyszka obok mnie syczą i marszczą czoło. Jeszcze mocniej marszczą się wówczas, gdy ja dołączam do chichotu, spowodowanego aluzjami, intonacją wskazującymi na doskonałą znajomość Gombrowiczowskiej tematyki. Część osób rusza nogą, w takt kwartetu, część wyciąga szyje, by być bliżej aktorki, bliżej samego Gombrowicza!, część wydaje westchnienia ulgi, przerażenia lub uśmiechu - ale mniejsza część. Państwo w garniturach siedzą niewzruszeni, jakby przyszli zaliczyć wycieczkę do teatru, aby później pochwalić się swoim obyciem przed rodziną, nieczuli na niedzielną porę, ni satysfakcję na obliczu aktorki wywołaną interakcją z publicznością. Ja sama próbuję wyrównać oddech i nie wyróżniać się zbyt mocno z tła mojego krzesła, aby pozwolić im na godne przeżycie tego przedstawienia - ale oni nie przeżywają. Oni przesiadują.
Dziwię się po wszystkim takiemu strachowi przed aktywnym uczestnictwem w sztuce, takiemu usztywnieniu pod krawatem, takiemu zgorszeniu wręcz chęcią wyciągnięcia rąk ku scenie.
Ale być może rzeczywiście to nie jedynie zmanierowanie, a - jak zauważa Paweł - świadomość, że właśnie obejrzało się sztukę o sobie?
Kanibale, kanibale!!!


Biesiada u hrabiny Kotłubaj; adaptacja, reżyseria i wykonanie: Irena Jun; kwartet smyczkowy: B. Blachura, E. Grabowicz, P. Grabowicz, M. Wieczorek; teatr Studio

weekendową porą, czyli ostrrro siostrrro!

Pracoholizm uaktywniający się po godzinach pracy pociąga za sobą pewne konsekwencje. Jedną z nich jest gwałtowne ograniczenie kontaktów towarzyskich oraz spadek aktywności społeczno-kulturalnej. To może wydawać się dość dziwne w wypadku aktywistek imprezowych, ale jak widać - paść może na każdego i prawie zawsze.
W ten właśnie sposób po raz pierwszy od sylwestra (dość umowna data, zważywszy na fakt, że sylwestra obchodziliśmy w domu, demonstracyjnie olewając system i nie wychodząc nawet na fajerwerki, ni nawet nie otwierając szampana) postanowiłam przypomnieć sobie, czym jest zabawa i wyjść do ludzi.
Ciężko wychodzi się do ludzi - przykro zostawia się komputer, nie wiadomo, co zrobić z palcami przyzwyczajonymi do klawiatury, ani z oczami do monitora. Ale udało się, piątkową porą.


Piątkowa pora

W Warszawie otwarto Kamieniołomy - kultowy PRL-owski lokal w budynku Hotelu Europejskiego. To przy tym barze pił Jagger z The Rolling Stones, to tu na eleganckich dancingach bywali literaci i śmietanka wyższych sfer. Nie mogłam więc sobie darować i namówiłam znajomych na przynajmniej pobieżne zapoznanie się z nowym miejscem.
Kamieniołomy znajdują się tuż obok bistro Zakąski i Przekąski, które słynie z tłumów walących drzwiami i oknami, siedzących z talerzami i kieliszkami na pobliskich przystankach i chodnikach. To tu zbiera się kwiat młodzieży polskiej - wiadomo, wódka 4 zł.
W dawnym PRL-owskim klubie piątkową imprezę rozkręcali dobrze znani dj-e z Funk Join Unlimited, co nie zmieniło faktu, że w granicach 21-22 w klubie było pustawo - oczywiście usiąść już nie było gdzie (chociaż - kto by siedział, zamiast postać przy barze obok wspomnienia po Jaggerze!), ale ludzie nieśmiało spoglądali po sobie i nikt nie palił się do harcowania na parkiecie.
W środku - ciemno, więc zdjęcia nie wyszły :), ale przestrzennie i jakoś tak... okrągło. Okrągły bar, przed nim okrągły parkiet, okrągła podbudowa całego klubu - koła, koła, koła - młodzieżowo, swojsko i swobodnie, granatowo, schludnie, acz przytulnie. Do polecenia.
Kamieniołomy poddałam znanemu już subiektywnemu testowi na mojito - barman zapewnił mnie, że mają najlepsze, a w dodatku samodzielnie je dla mnie przygotuje i zaczeka z pokorą na opinię.
Pierwszy łyk - i pochwaliłam.
Ale drinka można ocenić w trakcie picia i po zakończeniu - w szczególności mojito nie jest do oceniania od pierwszego łyka. Podsumowując: czułam zwykły cukier zamiast trzcinowego, lodu było zbyt wiele w stosunku do reszty drinka, pokruszony dość drobno, ale nie tak, aby drobinki mogły przedostać się przez słomkę, drink głównie kwaśny. Liście mięty być może pokrojone zamiast porwane (??) lub mięta była albo nie super świeża albo stała w za zimnym pomieszczeniu - aromat był zbyt delikatny. Subiektywny test: 3+/4 (podciągam ze względu na to, że barman, Misza, był rewelacyjnie miły :).
Rachunek ostateczny: mojito + caipirinha (ta swoją drogą wyśmienita, polecam!) + piwo = 41 zł. Mało pląsania na parkiecie, ale uwzględniam dość wczesną porę. Wstęp do Kamieniołomów fri.

Z kamieniołomów wystartowaliśmy do Pewexu, gdzie mamy jeden stały lokal - ciężko się wbić, ale warto próbować. Po trudach wejścia (nie selekcja, ale tłum ludzi!) w środku buzi-buzi i ochy-achy, bo oczywiście ulubiony klub nasz jest też ulubionym wielu naszych przyjaciół - to tu można spotkać się po miesiącach rozłąki, powydawać jaktypiękniewyglądasz! i alecosłychać? oraz wspólnie poznać nowych ludzi (życie skupia się tu przy barze, również ze względu na trudy zdobycia wolnego miejsca do siedzenia) i poświętować. Jedno jest pewne - nigdzie, ale to nigdzie w Warszawie nie ma takiego longisland, jak tutaj. Zamiast recenzji - złota rada. Gdy idziesz na longisland do tego konkretnego klubu w Pewexie - pamiętaj, żeby nie pić nic wcześniej, ani nic później. A najlepiej, żeby wypić tylko jedno i iść spać. W przeciwnym wypadku - nie dziw się, gdy jedynym przebłyskiem będzie leżenie na podłodze w kuchni po kilku godzinach i rozcinanie na sobie odzieży :)

Thanks god thats friday, 13th, skończył się o świcie.


A sobotą...

W sobotę postanowiliśmy poimprezować baardzo delikatnie, odpoczywając po szaleństwach piątkowej nocy. Zaczęliśmy od Obiektu pod Zachętą - Arty Party wydało nam się idealne na świętowanie urodzin Magdy, naszej koleżanki. Podczas gdy Magda dbała o odpowiednie nawilżenie skóry i równomierne rozłożenie tuszu na rzęsach, my już raczyliśmy się piwem (wyjątkowo bez drinków, wszak miało być bezalkoholowo - piwo z butelki, redds i lech, 7 zł sztuka, wejście do Obiektu 10 do 23, szatnia 2) oraz uroczą pogawędką na nietematy w totalnie głośnym otoczeniu, wśród ścian dudniących podobnomuzyką. Barmani byli tak mili, że dali nam nawet wystarczająco duży kubek na bukiet kwiatów urodzinowych, jednak koło 23-ciej czekała na nas niespodzianka.
Telefon:
M: - Agata, już jesteśmy. Nie wpuścili nas.
ja: - co mówisz? Już jesteście w środku?
M: - Nie, nie wpuścili nas.
ja: - Ale nie chcecie wejść?
M: - Nie, jest selekcja, nie wpuścili nas!
Absurd sytuacji był dla mnie niewyobrażalny. Toż ja, w butach robionych na drutach, ze swetra po babci, świeżo co z normalnymi włosami, a nie dreadami, wchodząca wszędzie - a oni nie wpuszczają mojej koleżanki, która jest śliczną blondynką, na obcasach i w spódniczce? Gdyby któryś selekcjoner spojrzał na nas obie, chyba powinien zauważyć, która może nie przystawać do kanonów klubowych wnętrz - i z pewnością nie byłaby to Magda.
Niemniej jednak, z pieczątką na nadgarstku, nieco roznegliżowana i ryzykująca zapaleniem płuc, wyszłam na zewnątrz uśmiechnąć się do pana selekcjonera, który w doprawdę niemiły sposób oświadczył, że jak on mówi nie, to nie i tłumaczył mi się z pewnością nie będzie. A jeśli my tu jesteśmy, bo właśnie u nich w klubie świętujemy urodziny dziewczyny, której nie wpuścił, to już nasz problem.
Dobrze, że nie jesteśmy zbyt problemowi i w czasie kilku soczystych przekleństw pod nosem zebraliśmy się i dołączyliśmy do Magdy oraz jej faceta, czekających na zewnątrz.

Zamówienie taryfy i już byliśmy w Orange, na rogu Kruczej i Wilczej. Disco/pop 80's/90/00, atłas w oknach, pod sufitem i na żyrandolach kryształki Swarovskiego, na słupach wielkie tafle szkła, na ścianach róże z masy papierowej i wzory łączące różne faktury. Rewelacyjne mojito (piątka w rankingu! część kryształków lodu przedostaje się przez słomkę, podobnie, jak kryształki brązowego cukru, mięta aromatyczna, prawdziwa, gorzkawa limonka - genialne!), bardzo dobre tequilla sunrise i inne drinki na bazie pomarańczy - choć nieco słodkie.


Weekend zwieńcza niedziela, dla odmiany - teatr Studio, Biesiada u Hrabiny Kotłubaj - czyli młody Gombrowicz.

Byle do następnego wolnego weekendu!

czwartek, 5 marca 2009

Sto lat!

Urodziny są wyjątkowym dniem.

Dwa miesiące temu otrzymałam niewinnie wyglądającą kopertę. Niczego nie podejrzewając otworzyłam ją i zaczęłam czytać pismo, które zawierała:

„Szanowna Pani,
jest nam niezmiernie miło, że jest Pani oddaną, długoletnią Klientką naszego wspaniałego Banku, jednakże informujemy, że 4 marca stanie się Pani zbyt stara, aby móc korzystać z naszych dotychczasowych usług. Proszę się do nas zgłosić w tej sprawie, albo zablokujemy Pani wszystkie ciężko zarobione środki.”


Od wczoraj nie należę już do klanu imprezujących i frywolnych studentek.

sobota, 14 lutego 2009

życie

O świcie dzwoni budzik. Leży odpowiednio daleko, żeby było trzeba wstać.
Dźwięk ma odpowiednio niedowytrzymania, żeby było trzeba wstać.

Więc wstaje i idzie do łazienki, w której z zamkniętymi powiekami bierze prysznic, myje włosy, smaruje się balsamem, wklepuje krem nawilżający w twarz, a w międzyczasie otwiera oczy i wkłada w nie soczewki. Teraz jeszcze tylko makijaż (kto to wymyślił?! czemu faceci myją zęby i już są gotowi?!) i suszenie włosów. Na koniec okrągła szczotka (żeby włosy nad karkiem nie odstawały) i kilkuminutowy maraton z prostownicą (żeby włosy przy twarzy się nie falowały). Złoty błyszczyk, grube rajstopy (bo zimno i mokro), rurki (bo ostatnio się okazało, że jak nosi płaszcz, to nie jest w nich wcale tak nieproporcjonalnie i źle), wysokie buty (jak zwykle zwracające uwagę - odbiegające od ogólnych standardów elegancji i szyku), wielka torba (szkoda, że to nie wakacje, bo i wielkie sunglassy by się przydały, nie widać opuchniętych od niewyspania powiek), smutna mina (bo zimno i mokro i zimno i smutno i mokro), słuchawki w uszy (żeby nie myśleć o zimnie, ani o niewyspaniu, dawka energetycznej muzyki, przy której kiedyś ośmielała się tylko biegać w samotności) i klucze w dłoń. Jeszcze tylko pogłaskać kota, sprawdzić, czy ma odpowiednią ilość jedzenia i picia i czysto w kuwecie i już - klucze w zamek, myk, myk, i po schodach, na deszcz.

Wiosną jest tam pięknie. Po wyjściu na ulicę czuć to budzące się do życia ciepło, nieskażone jednak nadmierną czystością - jak to w centrum miasta. Wokół mnóstwo matek odprowadzających dzieci do pobliskiego przedszkola, a na wprost - ulica zakończona niczym koroną postradzieckim ewenementem, granitowym pałacem, któremu zdarza się srebrzyć w porannym słońcu.

Jednak teraz jest brudno i szaro i dżdżyście, wszędzie ludzie z parasolami, a ona w kapturze, żeby dłonie nie marzły (nie przymarzły do rączki parasola, bo 0 stopni to już prawie mróz, no przecież), i w samochodach, chlapią tym błockiem wokół, na czarne rurki i brązowe buty z zamszu też chlapią, przejeżdżają po pasach nie dając porannym pieszym przejść, bo spieszący się do pracy bez samochodów to nie spieszący się lub z pewnością nie do poważnej pracy, co na jedno wychodzi.

Metro. W metrze tłum. Ludzie pchają się jak świnie, odpychając każdego, kto jest niższy, słabszy lub spełnia inne kryteria umożliwiające odepchnięcie. Jednak w końcu udaje się wepchnąć i można stanąć przy drzwiach - drzwi zapewniają przynajmniej fragment bez nacisku łokci na żebra. Ale to nie zmienia faktu, że wszyscy stoją blisko, chuchają sobie w twarz (czasami nawet w kark, między włosy, dziwnie ciepłym i gęstym powietrzem), wycierają nosy rękawem i pociągają nosem.
Na szczęście to tylko 4 stacje.

Wysiada dość ostrożnie, żeby podążać z prądem, ale jednocześnie nie uczestniczyć w wyścigu, który i tak niczego nie zmienia, a schody są tak śliskie.

Przystanek tramwajowy. Tu bywa gorzej, niż na stacji metra - ludzie widząc poranny tramwaj upuszczają na chodnik bezpłatne wydanie dziennika i biegną, torując sobie drogę na oślep, spychając ludzi pod nadjeżdżający tramwaj - nie myśląc o tym, że jeśli już kogoś przejedzie, to nie pojedzie dalej (a gdyby tak rozjechał kogoś w pół i wnętrzności opryskałyby płaszcze spychających? czy to byłoby dla nich jakąkolwiek nauczką? nie, zapewne nie dla wielkomiejskich spychaczy...)

W końcu praca. Piękny, wielki, nowoczesny biurowiec, wzbudzający setki ochów i achów, choć tak ciężko dojechać do niego w korkach, wręcz niemożliwością staje się poranna wycieczka samochodowa.
Jeszcze tylko pik-pik kartą, która śledzi jej każdy ruch podczas dnia (Wielki Brat patrzy i wie, o której wchodzi i wychodzi z biura, o której włącza komputer i telefonuje, jakie dokumenty edytuje i co czyta w oknie przeglądarki internetowej, no przecież).

Rano najważniejsza jest kawa. Niedajboże żeby popsuł się ekspres lub zabrakło darunatury, bo wtedy nie wiadomo co zrobić. Jak zaparzyć kawę bez ekspresu? Albo jak się jej napić bez spienionego mleka? Czy to w ogóle wypada? A jak inaczej nalać wodę do czajnika, niż korzystając z darunaturowej? Się nie da, więc rano się kończyć ani psuć nie wolno, bo inaczej cały dzień zmarnowany i już do 17tej praca się udać nie może, nie może.

W ciągu dnia hasła, pisanie maili (do kolegów z biura, bo podtrzymywanie relacji interpersonalnych w czasach internetu to przeżytek. Chodzenie też nie jest warte niczego, skoro jest telefon), procedury, hasła, księgowanie, obchodzenie procedur, zatwierdzanie, wklepywanie, kwitowanie, więcej maili, klikanie i kawa.

O 17tej można wyjść. No, czasami o 19tej, albo innej godzinie, ale to akurat działa na jej korzyść - wówczas unika się gniecenia łokciami albo w tramwaju albo w metrze, o 17tej bowiem wycieczka poranna powtarza się co do taktu, z przebiegiem w odwrotnym kierunku.

Później wystarczy dojechać do domu, zrobić zakupy, posprzątać, ugotować, zjeść, popracować (ale tylko 6-8 godzin, w końcu praca przy zleceniach dodatkowych to czysta przyjemność, więc realizacja idzie znacznie szybciej), poczytać (bo w weekend znowu studia), podliczyć wydatki na najbliższy miesiąc (bo mieszkanie wynajmowane i może trzeba zaplanować czas na zrobienie prawa jazdy), pouczyć się (bo w weekend znowu studia), przejrzeć listę osób dostępnych na komunikatorach (bo nie ma czasu pojechać do mamy kolejny miesiąc, więc może sobie przez internet porozmawiają, choć nie dłużej niż 10 minut, bo nie ma czasu) i reszta czasu jest wolna, do dowolnego spożytkowania.

Więc robi sobie kąpiel, z zamkniętymi jak rano powiekami, i budzi się po godzinie w wannie pełnej zimnej wody i piany przylepionej miejscami do zimnej skóry, choć pachnącej. W mieszkaniu powyżej życie studenckie dopiero się budzi - muzyka, stukanie butelek.
I nie wie, czy zostać w tej wannie do rana, czy wrócić do łóżka, z którego i tak zaraz trzeba będzie wstać.

A kolejny dzień jest taki sam. O świcie dzwoni budzik. Leży odpowiednio daleko, żeby było trzeba wstać.
Dźwięk ma odpowiednio niedowytrzymania, żeby było trzeba wstać.

piątek, 30 stycznia 2009

Paranoje (we dwoje)

Czy wszystkie matki mają paranoję na punkcie swoich dzieci? Czy kocura można traktować jak swoje dziecko?* Czy można mieć fioła na punkcie zwierzaka?
Właściwie – nieważne, co można i czy można, ale to, co się zdarza w rzeczywistości.

Moja kicia waży niecały kilogram, mniej niż torebka cukru. Wielkością przypomina raczej torebkę cukru pudru, półkilogramową. Szczyci się klasyczną dachowcową urodą – pręgami, brązami, beżami, złocitymi refleksami i, równie klasycznymi, zielonymi ślepiami. Jest wyjątkowo drobna i zwinna. Jak każdy kot miewa dni, gdy cały czas śpi, a później noce, gdy cały czas harcuje – typowy, miejski kot wychowany w mieszkaniu i bojący się zbyt dużych przestrzeni.
Nawet w zachwytach odwiedzających mnie znajomych – “jaka śliczna”, “jaka maleńka”, “jaki kiciuś” – nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie odpowiedź na stałe pytanie: “w jakim wieku jest ten kociak”.
Tysia ma prawie 15 lat i sądzę, że jej dni mogą być już policzone.

Zaczęło się niewinnie – umarła miłość mojego życia, wielki, biało-rudy pers. Rudolf był powiernikiem moich sekretów, wygadywałam się do niego (zamiast do ścian, kwiatków, czy innych standardów), płakałam w niego, uśmiechałam i chodziłam na spacery. Gdy jego zabrakło – na początku nie zwracałam zbyt wielkiej uwagi na jego żonę, która wcześniej “służyła” mi tylko do uszczęśliwienia mojego Rudka.

Po jakimś czasie okazało się jednak, że Tysia mnie kocha – a zagubiona po śmierci męża, którego znała od urodzenia, po wylądowaniu w przestrzeni pozbawionej jedynego stałego punktu w jej życiu – wyrażała mi tę miłość nader wylewnie.

A gdy tylko ona zaczęła mnie kochać, ja zaczęłam się o nią bać.

Musiałam znaleźć 4 dobrych weterynarzy i chodzić do nich na zmianę, bo każdy z nich mówił, że przychodzenie co 2 tygodnie, to “niech się pani nie wygłupia!”.

W końcu na jakiś czas się uspokoiłam i dałam żyć – i sobie, i kotce.

Jednak teraz zaczęło się od nowa – co noc to samo.
Budzę się o piątej i czuję dreszcz trwogi, wielką gulę w gardle, która nie pozwala mi oddychać. Klatkę piersiową miażdzy mi strach. Nogi, ręce i skóra na głowie drętwieją. Zaciskam powieki i staram się nie myśleć – czy ona żyje? Czy ona jeszcze żyje? Przecież ma takie małe serduszko, a ostatnio nie ma siły trzymać prosto głowy po zaśnięciu, co ja zrobię, gdy nie żyje?! Ostatkiem sił obracam się z pleców na inną stronę ciała i cicho kiciam. Nic, nic nie słychać. W ciemności nie widzę, czy oddycha. A jeśli nie?! Wstaję i na ugiętych nogach podchodzę do jej fotela. “Kici! Tysia, Tysia!” – nic… Dotykam palcem, ale ona się nie rusza i jest zimna! Podnoszę na ręce i… i słyszę zdziwione “miaaaau?”.

I tak codziennie. Codziennie i co noc.


*Celem tego pytania nie jest urażenie żadnej matki. Ani żadnej kociary ;)

czwartek, 29 stycznia 2009

Autor przeklęty czy wykochany?

Czytam ostatnią już (cóż z tego, że ich kolejność pozamieniałam?) książkę pana K. i czuję niechęć do głównego bohatera. Tak, nawet mnie śmieszy. Tak – co gorsza – odnajduję w nim niekiedy kawałki swoich własnych przeżyć, uczuć, czy myśli, zapewne to mnie irytuje jeszcze bardziej. Tak, nawet wciąga mnie na tyle, że idę z książką i do wanny i do łóżka i do metra. To jednak nie jest w stanie umniejszyć mojej antypatii do niesympatycznego, zadufanego socjopaty o przerośniętym ego. Czytając słowa padające z ust bohatera (a tym bardziej myśli powstające w głowie) utożsamiam go nawet z obiektem moich ostatnich klęsk na pewnym polu – i myślę: tak, tak, on też w taki właśnie sposób zapewne myśli, stąd moje późniejsze problemy, wszystko jako wynik egoizmu i naburmuszenia w złym momencie.
Ale czy ta moja nienawiść do głównego bohatera nie przenosi się może na samego autora? No bo ile razy, nie mogąc wytrzymać ze złości (spowodowanej tym, że papierowy koleżka idzie i wciska komuś bez powodu – a przecież wielu z nas zdarzają się takie sytuacje i nie należą one do miłych) przymykałam książkę – a tam na tylnej okładce fotka. Czy gdybym później spotkała go w jakiejś księgarni – moim pierwszym uczuciem byłaby antypatia? Co śmieszniejsze, postać z tej książki przytłumiła wszystkie inne z poprzednich, stąd moje silne przypuszczenie, że może ta jest prawdziwsza, że może K. ujawnia w niej siebie.

Podobne pytania mogłyby się wydawać dziwne, zapewne niewiele osób snuje takie dywagacje podczas czytania książek – ale poza głównym nurtem świadomości wszyscy dokonujemy podobnych wyborów. Ile razy bowiem słychać: „Kocham tego autora, jest najwspanialszy“, „chcę żeby został moim mężem!“, a przecież te literki to nie wszystko.

Ostatnio napisałam na blogu, również niejakiego K.*, że jednego K. wielbię, a do drugiego K. nie jestem przekonana. Ale to przecież nie oznaczało, że gdybym ich spotkała, to zachowywałabym się względem nich odmiennie - więc pewnie należałoby uściślić – bo ja przecież ich słowa wielbię – lub niekoniecznie.

Te dość prozaiczne rozważania przestają być aż tak banalne, gdy dołoży się czynnik marketingowy – szeroko pojętą promocję. Ilu młodych mężczyzn chciałoby znaleźć się w łóżku z Dodą, ile kobiet chciałoby poślubić Toma Cruisa... itd.? I przecież zupełnie nie chodzi tu o to, jacy są, bo tego nie wie zapewne żaden fan.

Tak samo jest z książkami. Nie wiem, czy wielbię, czy nie-wielbię któregokolwiek z panów K. Niedbalstwo językowe stało się więc w moim przypadku, tym razem, niemal przekleństwem☺.

----

Powyższe słowa ułożyły mi się w głowie również ze względu na doświadczenia osobiste – nigdy nie przestało mnie dziwić to, że jako zupełnie przeciętna osoba, jednak mająca swego czasu coś do powiedzenia w internetowym obszarze pełnym młodzieży, do tej pory bywam niekiedy prawie wielbiona w miejscach publicznych. To miłe, chyba nikt nie zaprzeczy, jednak dla mnie - dużo bardziej zaskakujące.
Jak mało potrzeba w dzisiejszych czasach, aby dołączyć do kręgu celebrities?

---



* przełom lat 70-tych i 80-tych przyniósł ze sobą narodziny naprawdę świetnych, w moim mniemaniu, prozaików. Tak się składa, że część z nich ma nazwiska na K. ;)